30.01.2018

Trajektoria

Stoję na drodze
ledwo mijając palce stóp moich
zmarzniętych mokrych
przemyka auto
gwałtownie zmienia tor
znika za rogiem
cisza

Noc
jest ciemniejsza niż zwykle
nie boję się
choć księżyc pokłócił się z gwiazdami
idę przed siebie
krok za krokiem
powoli zbaczając
jakby niewidzialną ręką prowadzona
wprost w nicość

Potykam się
wstań nie chcę
rezygnuję
bo wygodnie mi leżeć w bezruchu
swobodnie
błądząc po pałacu myśli
tym labiryncie bez wyjścia

Okruszki skończyły się
już dawno zgubiłam drogę
wokół mary krążą radośnie wirując w tańcu śmierci
nim dorwą magiczne krzesiwo i mojr nożyce skradną
na pokuszenie duszy biednej
samotności

Wielkie oczy
ślepia z ogniem w źrenicach
śledzą mnie z ukrycia
duchy obnażone leżą na łożu
w pełni rozkoszy przerywają
czekają
życzliwie uśmiechają się
na zachętę
słyszę głos jęk płacz
nie widzę
znikają

Stoję na drodze
ledwo mijając palce moich stóp
przemyka auto
świst trzask głuchy cisza głęboka
bariera złamana
idę na dno



25.01.2018

Zniknięcie człowieka szukającego

Myślę sobie
co teraz
skoro skończyłam
wszystko
a ty nadal
jesteś tu
mijasz mnie
i odprowadzasz wzrokiem
jakby bojąc się
że nie trafię
jeszcze raz
w twoje ramiona

Nie mogę zasnąć
i nie mogę się obudzić
bo ja nie zapomniałam
i ja się nie wyparłam
choć się zastanawiałam
po cichu

W tym uśmiechu
który dawał mi wsparcie i szczęście
w tym spojrzeniu
co szukało mnie w każdej wolnej chwili
w tym dotyku czułym
gdy koił moje serce raz zimne raz gorące
tonęłam
lecz nie mogłeś mnie mieć

W słowa nie uwierzyłam nigdy
chciałam
nie potrafiłam
może słuchałam zbyt uważnie
ze strachu
drżałam
pod żarem był lód

Wciąż szukam
a czuję przecież
że to nie ustaje
sieje niepokój we mnie
ta pustka bezkresna

Brak mi tych rozmów wieczornych
spacerów za krótkich
bo czas zawsze naglił
teraz płynie tonie ginie
wolno szybko
nie czuję

Patrzę beznamiętnie
wspominam tęsknię pragnę
choć płaczę
nie mogę cię mieć

13.01.2018

Nauka spadania

Kiedy padnę na kolana
przed nimi
i samą sobą
Zatracę duszę
w tej głębokiej ciemności
nienawiścią i żalem przepełnionej
do serca czarnego
jak ta styczniowa noc
bez ani jednej gwiazdy
na niebie nieprzychylnym

Ciało moje niech trawią
motyle

Usta widzieć przestaną
oczy czuć smak
tej wody gorzkiej
łzy moje słone wypełnią pustkę do dna samego

Ciało moje niech trawią
motyle

Porcelanę fiolet przyprószy
niczym śnieg tę samotną drzew aleję
co otula ścieżkę którą gnałam na pociąg
bo nigdy czekać nie chciał
a jeśli rozpocznę marsz
ostatni

Ciało moje niech trawią
motyle

Niech się wypalą świece
przekwitną kwiaty
zatrzyma zegar stary
na końcu
deszcz ciężki spadnie
by cicho płakać

Ciało moje niech trawią
motyle

Znienawidzę się
nim pokochać zdołam
stanie się
lęk i odwaga

Ciało moje strawią motyle



Sztuka odmawiania

Myślisz
że jeszcze możesz
że jeszcze potrafisz
spróbować

Czujesz
że masz nadal sił
dość by się nie poddać
że nie czas upaść
a wstać
na nowo budować
co tak doskonale pogrzebałeś

Widzisz
jak mało kosztuje
jak mało zabiera
jak mało oczekuje
tylko ty
nie chcesz
bo chcieć się boisz

I co zrobisz
teraz
gdy wisisz w powietrzu
twoje stopy
palcami lekko grunt łaskoczą
nie mogąc go złapać

I co zrobisz
teraz
przyznajesz
ze zrezygnowałeś
kiedy widziałeś
kiedy czułeś
kiedy myślałeś

Ale tobą rządził strach
i czekałeś
aż minie siódma wiosna
by rozpocząć naukę latania



Długość samotności

Milczeć
już na wieczność
by czuć
że gniew ulatuje
krzyk wyrywa się z piersi
a ran nie uleczy nawet pan wieczny 
czas

Biec samotnie
w miejscu 
i widzieć
niewidzialne
by spaść
w otchłań bezdenną

Tam miłości nie ma
a umysł niszczeje
jakby bólem trawiony
bezpowrotnie

Płakać
z potęgi i bezradności
bo sił nie ma
i wola padła
u jego stóp
słaba już dawno
nawet nie próbuje powstać

Nic do stracenia
a jednak
posiadać tak wiele
pogardę największą znać lepiej od szczęścia

Zostać
gdy tak ciemno
a nic się już przecież nie zdarzy